BŁOTNE ABECADŁO

czwartek, 30 września 2010

MÓJ NIKCZEMNY ŻYWOT ANTYSEMITY

      Wiele razy w środku nocy i każdego ranka budzę się zlany potem skazańca z niewysłowionym uczuciem sennej udręki. A więc jednak jestem antysemitą: — kanalią spragnioną krwi niewinnych sierot i niewiast, brodatych rabinów i pejsatych członków kahałów, chasydów i wyznawców Franka, obrzezanych w niemowlęctwie i obrzezanych w przytomności umysłu, tudzież zwykłych chałaciarzy. Jakże tu żyć z takim piętnem, z taką hańbą, jak tego karła we mnie oddzielić od wpływu na moje myśli, na bicie mego serca? A tu wszędzie rozlegają się gromkie szepty i cedzące połajanki, zakładają mi żelazną obręcz na mój dziób i znieważają pamięć moich Przodków, czyniąc ze mnie ludyczne pośmiewisko i wystawiając w klatce telewizyjnego studia, gdzie wielu chwyta za kamień, aby mi przyłożyć, aby napełnić sumienie choćby rabina z Los Angeles, zatroskanego o polską nadwiślańską duszę.

       Czy jednak ja sam, mając tyle kłopotów z własną duszą, staram się naprawiać duszę żydowskiej diaspory? Czy staram się podstępnie wetknąć dynamit między kamienie żydowskiej pamięci? Czy przytulając zabite dziecko palestyńskie nie przytulam zabitego dziecka żydowskiego? A przecież staram się rozważnie rozdzielić proporcje, gdy patrzę na izraelskie dzieci piszące na pociskach z fosforem listy do dzieci palestyńskich. I czemu to taką zbrodnią jest, gdy w moich snach bronię się przed każdą brednią zasłaniającą swoją nicość piętnującym krwawo zarzutem o odwieczny antysemityzm mój i całej mojej poleskiej, łotewsko-litewskiej i nadwiślańskiej familii? Czy gdzieś jeszcze, poza moimi snami, mogę uchronić mój habit wędrowca, w którym słowa mają taką wagę, że moją karierą stała się samotność?

       Patrzę tedy z krainy mojego osamotnienia na tych sezonowych Żydów — nie tak znowu wiele różniących się od tubylców udających Polaków — paplających z chytrym grymasem misji, pączkujących na podobieństwo pleśni i hałaśliwych ponad wszelką miarę w medialnym świecie, dbających o mój język polski strąceniem mnie w kloaczny dół, uzurpatorskich, skrzętnych i bez dowcipu w dbaniu o geszefty, zmieniających barwy na zawołanie i niezbyt subtelnie operujących odcieniami, zagubionych w księgach wieczystych i sprzecznych aktach urodzenia, wypierających się — kiedy trzeba — nazwisk swych ojców.

I myślę o owym Żydzie, mieszkającym docześnie w Izraelu pośród polskich książek, mówiącego najpiękniejszą polszczyzną i tęskniącego bynajmniej nie za Judeopolonią, ale za Mazowszem, za Wisłą... O tym bowiem, kim jestem, decyduje moja mowa: te zgłoski i spółgłoski, "współpołożenie języka" — i przecinki...

       Myślę też o Perechodniku, żydowskim policjancie z warszawskiego getta, wyciągającym z bezpiecznego schronienia swoją żonę i malutką córeczkę i eskortującym je do wagonu znikjącego w zionącej ogniem paszczy Treblinki — bowiem własne życie zdało mu się wystarczającym ekwiwalentem. Zachodzę w głowę, jak można było — mieszkając nieopodal na ulicy Królewskiej, w rodzinie znanego profesora germanisty — odwiedzać babcię w getcie i pozwolić potem babci unieść się w "żółte, zadymione przestworza". Dopiero po latach dowiaduję się, że babcia została w getcie zamordowana przez żydowskich rabusiów, co przecież nie znaczy, że Treblinka była kurortem dla wynędzniałych warszawskich Żydów, bo nie da się zaprzeczyć, że do tej Treblinki odjechał Doktor ze swymi dziećmi.

      Rozmyślam przecież i o tych kukłach albo Żydach z kieleckich Plant, mordowanych z zimnym wyrachowaniem, ściśle według politycznego scenariusza, a także o haniebnym wierszu Adama Zagajewskiego, będącym transpozycją duchowości J. T. Grossa, wydrukowanym z atencją w "Rzeczpospolitej". Pojąć nie potrafię, jak mogłem się kręcić w takt skocznej muzyki na nieczynnej karuzeli niedaleko murów getta — co zarzucił mi noblista przypadkowy, ale także autor, którego nie da się pominąć milczeniem — gdy patrząc z zachwytem na płonące getto dziwiłem się, czemu to skaczący w objęcia śmierci z okien płonących domów Żydzi nie skaczą sobie w wesołym miasteczku po aryjskiej stronie. Wszak pożeranie żydowskich dzieci to moja skrywająca się właściwa natura.
       Czyż więc można było lepiej opisać mój kanibalizm, umotywowany tak złowieszczym antysemityzmem, pokazując jeden dzień życia przeciętnego granatowego policjanta, Polaka — jak to zrobił Andrzej Wajda — zapominając o odpowiedniej symetrii? Zapominając o roli żydowskiej policji w getcie?

       Szukam jednak w pamięci i innych śladów.
Oto moje chłopięce zabawy na bródnowskim kirkucie, wśród sterczących w niebo rzędów kamiennych tablic, które Niemcy w ordnungu poukładali, szykując je zapewne na materiał budowlany. I pamiętam swoją bezradność, gdy znalazłem na piasku fragment czaszki z resztkami skręconych włosów. Dopiero wtedy zorientowałem się, że biegam po grobach, a tablice są świadkami niepojętego milczenia.
Wkrótce przestałem chodzić na kirkut, przestało mnie wzywać owo zawołanie chłopięcej zbiórki. Zacząłem samotnie bywać w Domu Sierot Doktora, jechałem z nimi nad Świder i do Treblinki...
       I oto mój ukochany Żyd Henryk Goldszmit — ale przecież Polak Janusz Korczak, wkładający ostentacyjnie mundur żołnierza polskiego u progu niemieckiej okupacji — ostrzegający wróble przed swoim nagłym wtargnięciem do klitki na poddaszu, chroniący je przed trwogą, zbierający okruchy chleba dla wróbli i dla swoich dzieci, nie mający już sił na ratowanie tych żebraczych Sruli umierających z głodu, zimna i opuszczenia pod sytymi żydowskimi restauracjami — oto on właśnie czeka na mnie w moim śnie, dając mi spokojne znaki, aby nie spłoszyć siedzącego na ręku wróbla.


       Kiedy budzę się w środku nocy, widzę Doktora stojącego przy mnie w nocnym czuwaniu. Pochyla się nade mną i mówi cicho: wyrwałem się... ale przyśniło mi się, że umarłem. Bądź przy mnie chociaż chwilę...  Umarli tak bardzo cierpią na samotność...

       Potem obaj pochylamy się nad śpiącym ufnie wróblem.


W lipcu 2007










sobota, 4 września 2010

BIBLIOTEKA DOMOWA

      Jestem nieszczęśliwym posiadaczem kilku tysięcy książek. Zjawiają się one znienacka i zajmują każde wolne miejsce, bowiem moja biblioteka wciąż się niestety rozrasta przez podział - nieuchronne następstwo maniactwa. Na półki nic już wetknąć się nie da, powstają tedy konstrukcje przemyślne i architektoniczne cacka, zwykłe budy sklecone naprędce i archeologiczne wykopaliska. Leżą więc książki na podłodze, na krzesłach, na stertach gazet i wycinków, w pudłach, kartonach i walizkach; leżą między bulgoczącymi gąsiorami i fantazyjnie zwiniętymi warkoczami czosnku na brokułach, wpychają się na każdy skrawek wolnego jeszcze terytorium na moim stole, spychając mnie na margines życia poczciwego i zmuszając do nieustannej walki o przeżycie. Bo jakże to nie mieć drugiego wydania tej samej książki, w której autor zmienił szyk słów na końcu szóstego rozdziału, a z zakończenia uczynił frapujący początek. Jakże nie wskrzesić głosów cichych na tle wrzasku i tumultu, majestatycznego ruchu pióra w zaciszu domostwa, przytulić wydry i nie zdzielić płazem szabli głupiego dragona; jakże słów pominiętych nie odebrać nicości.

       A wszystko zaczęło się, gdy mając wiosen niespełna dwanaście wygrzebałem z domowej biblioteczki pierwsze powojenne wydanie "Szaleństwa Almayera" w charakterystycznej okładce. Przez przypadek więc zaczynałem czytanie Conrada w tej samej kolejności, jak on zaczynał pisanie. Obok stały "Fermenty" i trzy tomy nieszczęsnego "Biegu do Fragala", "Chata za wsią" w broszurowym wydaniu i solidny tom "Świata zmysłów", poezje Or-Ota i książeczka Arcta o tajemnicach drukowania książek - obie wypożyczone z biblioteki dyrekcji Poczty i Telegrafu w 1939 roku. I były tam jeszcze nuty, a wśród nich ozdobne wydanie sonat fortepianowych Beethovena z końca wieku.
       Te cztery półki przywiezionej z Polesia etażerki, zaspokajały przez pewien czas moje aspiracje. Szczęśliwy ten czas skończył się, gdy odkryłem na ulicy Targowej dwa antykwariaty. Jeden z nich, tuż obok Bazaru Różyckiego, miał nad wejściem dumny, tchnący dawną Polską napis: Gebethner i Wolff. Tam zdobywałem z trudem dalsze tomy Conrada, opowieści Meissnera, Centkiewiczów i opisy Wysp Galapagos. Etażerka zapełniała się Lermontowem i pospolitymi "tygrysami", dziełami z zakresu nawigacji lotniczej i budowania szybowców, Katajewem i Bunschem, Wierzyńskim i Polewojem, Broniewskim i Wańkowiczem, Londonem i Aleksym Tołstojem... Tam też wspinałem się na krystaliczne szczyty zeszytów z preludiami i nokturnami naszego Fryderyka, koncertując później na namalowanej kredkami na szarej tekturce fortepianowej klawiaturze. Kiedy zaś stanąłem u wrót malarstwa, otwarła się pode mną istna otchłań.
       Bo chociaż w wieku lat szesnastu miałem za sobą prawie całego Conrada i kilka tomów Prousta dla równowagi, Schulza i Makarenkę, Manna i Sienkiewicza, Iwaszkiewicza i Apolinaire'a, Przybosia i Horacego, wgryzając się niebawem w romantyczną syntezę sztuk pod kierunkiem Juliusza Starzyńskiego; choć szkolną bibliotekę przy ulicy Borzymowskiej przewertowałem zgodnie z literami alfabetu tam i z powrotem, to starannie omijałem lektury obowiązkowe, nie mogąc znieść trybu nakazowego. Dlatego wiele z tych tytułów zaliczyłem do literatury ułomnej, co reszta uczniowskiej rzeszy zdawała się potwierdzać, wkuwając bezmyślnie zadane strofy i robiąc ściągawki na klasówki. Podobnie jednomyślnie i gremialnie zapisywali się w liceum do Związku Młodzieży Socjalistycznej, mając już podówczas na uwadze życie jak najbardziej doczesne. Jeśli więc czytałem niektóre książki z omijanej listy nakazanych lektur, to jedynie przez roztargnienie.
       Takie chodzenie po Bibliotece własnymi ścieżkami nie wyszło mi na zdrowie, bowiem moje panie od polskiego stanowczo nie mogły sobie poradzić z treścią moich wypracowań, będąc same ofiarami schematu lektur obowiązujących jednako uczniów i nauczycieli. Używały tedy jedynie dostępnej metody perswazji, piętnując moje teksty czerwonym atramentem i wykazując tym samym żałosne nieuctwo. Łacno zgadnąć, że na ucznia się nie nadawałem.

       Kiedy dzisiaj przysłuchuję się tej wrzawie wokół kanonu lektur dla przyszłej inteligencji tubylczej, dla dusz zbłąkanych i przyszłych czcicieli bożków taniego prestiżu i mamony, dla przyszłych prezesów i prezydętów, ministrów i mnistrantów, redaktorów i dyrektorów, sędziów i prokuratorów, generałów i admirałów... kiedy słyszę o literatach z pośledniej półki i Pisarzach dotkniętych palcem bożym albo palcem łaskawej władzy, to podstępnie zniewala mnie takie oto przypuszczenie, że wszystkie nasze przypadłości i całą ułomność i nieszczęście polskiego życia publicznego i dokonanych wyborów można było ominąć nie opuszczając domowej biblioteki.
  
W lipcu, Roku Pańskiego 2007 

Błotniak z Bronnej Góry


malowała Błotniaczka

czwartek, 2 września 2010

DOM NA MAPIE

Mapa jest zawsze wielką tajemnicą i każdy wędrowiec — utrudzony już i zmarznięty — może poszukać na niej schronienia. Tego miejsca, w którym mój Dom budowałem, szukałem wiele lat. I wiele lat układałem kamienie, dźwigałem drewniane bale, strugałem sosnowe gonty. Mapa wytrwale znosiła deszcze i zimne wiatry. Przeciągały przez nią zadymki i drogi stawały w zaspach. Nad cienkim papierem mapy unosiła się, bijąca tysiącami serc, ciemna chmura. Wśród kresek i liter przemykał się łoś. 
Pod śniegiem spoczywały głazy, z których miały powstać ściany Domu...
...Oderwać żelazem wmarznięty w ziemię kamień, wtoczyć go na sanie i ogrzać potem dłonie przytulając je do oszronionych chrap końskich...
Ku wieczorowi jezioro trzaskało od tężejącego mrozu, a chrobot sań był najniższym dźwiękiem.

Już na przedwiośniu, ale jeszcze w głębokich śniegach, ścinaliśmy z Tadziem pierwsze sosny. Złociły się już moje drewniane ściany, skrzypiała podłoga, wśród krokwi gontowego dachu trwały tajemne kląskania, szumy i świsty. Ale zraniona Puszcza nie oddawała swych drzew bez bolesnego westchnienia. W zasypanej śniegiem chatce drwala słychać było tylko wielką, puszczańską ciszę. Tadzio słyszał coś jeszcze.

Budowałem mój Dom wiele lat. Ten czas widać i na mapie: przetarły się jej brzegi, zmieniła się skala, poręby porosły lasem, znikł łoś, ale się pojawia...

Z tego miejsca przychodzę.

Błotniak z Bronnej Góry


                                                                      

OGRODY RZECZYPOSPOLITEJ

Różne znaki na niebie i ziemi już od dość dawna dają się odczytać tylko w taki sposób, że największym zagrożeniem dla Rzplitej są sami Polacy, naród tubylczy wprawdzie, ale coraz mniej związany z polską kulturą i przede wszystkim mową ojczystą.
Dla podtrzymania tej tradycji wielu z godnością deklaruje swoją umysłową niemoc i brak wyobraźni w odczytywaniu znaków zawierających nieco więcej treści aniżeli to, co nam oferuje nasza skromna doczesność. I z taką dezynwolturą stają się zajadłymi szermierzami tak wyedukowanego patriotyzmu.

Po drugiej stronie polskiego ogródka mamy z kolei kilkadziesiąt robiących bokami autorytetów, dopuszczonych w mediach do odtwarzania zbiorowego sumienia i tożsamości polskojęzycznej nacji, gdzie bez żenady, z pogardą dla zakneblowanych i z poczuciem słusznej wyższości, uprawia się nagłośnioną poza granicę słyszenia prostacką indoktrynację w zakresie przebudowy tradycyjnie pojmowanej polskości.
W tej sytuacji rozglądam się wciąż za taką grządką, której uprawianie — nawet tylko z kilku interlokutorami pozbawionymi złej woli i rozumiejącymi elementarne znaki wywoływawcze — pozwoli nam wszystkim zachować poczucie ładu wśród zdezelowanej rzeczywistości, dostarczy estetycznych zachwytów umożliwiających kontakt z wiecznością, a także uchroni nasze zmysły przed taką kwalifikacją, która nie pozostawi żadnych złudzeń, że nie panujemy nie tylko nad swoimi myślami, ale także — o zgrozo — nad czynami.

Ten wszechobecny lament da się jednak wytłumaczyć i w taki sposób, że oto na Pradze stanął znów Suworow i wyrżnął dla przykładu jej mieszkańców. A struchlała Rzeczpospolita poddała się w obliczu tego barbarzyństwa.
Ażeby zaś w odruchu spazmatycznej obrony nie zaczął przewodzić Polanom jakiś głupkowaty siedmiolatek, lepiej już będzie wykopać marszałka Rydza, który tak śmigle dowodził w ucieczce od swoich armii.

On już godnie poprowadzi polańskie plemię na wieczną tułaczkę!

kwiecień 2008

Błotniak z Bronnej Góry

środa, 1 września 2010

KAZIMIERZ NAD WISŁĄ

Zamiera Wisła
Zwinięta leży w piasku, znikł
Brzeg, stromo pnąca się ścieżka
W wąwozie samotny powstaniec.
Oddycha jeszcze źdźbło, kropla
Która toczy się po liściu
Ciepły ślad ręki, zamknięta powieka
Płótno w ogrodzie, szklany płomyk
I nic, co jest nie do opisania
Nie zostanie poczęte.
 

Bowiem Dolina
Jest cała z żaru zielonego światła
W granicach owadów
Gdzie grają w języczkach klarnety
Na rynku zaś, za murem Fary
Na cienkich drucikach zaspy
Jak zlutowane kamertony, które
Zbudował miejscowy cieśla.
 

Tutaj - mówiłeś
Zwierzęta z lusterek
Tutaj zima nigdy
Nie przychodzi, gdyż zimą
Zsiada z sań Kasztelan.
 

Więc wszystko się już spełniło
Został ciężki krok i ciemność Wieży
Pochodnie na rzece i skrzyp łodzi -
Tło jest już niepotrzebne.
 
czerwiec 1994

Błotniak z Bronnej Góry

                                           
"ZIELONE WNĘTRZE" - olej
malował Błotniak z Bronnej Góry