BŁOTNE ABECADŁO

piątek, 30 września 2011

PIELGRZYMOWAĆ DO POLSKI

     Podobno siedem milionów pielgrzymów z kraju nazywanego: Poland, Pologne, Lechistan, Ubekistan, Polen, Polonia, Judeopolonia, PRL, Polsza, Priwislanskij Kraj etc. — rusza każdego roku na objazd świata po Chrystusowych śladach i ich emanacjach. Szlaki te znaczą wypalone autobusy i zwęglone ciała pielgrzymów. Na podobieństwo rycerzy średniowiecznej Europy chcemy dać świadectwo trwałości chrześcijańskiej wiary i naszego do niej przywiązania i — nie bacząc na koszty — opuszczamy naszą Ojczyznę na mechanicznych rumakach i w pątniczych szatach, w kurzu i trudzie, oderwani dramatycznie od telenoweli i komunikatu o stanie wód. Przy okazji obejrzymy sobie to i owo, czyli ciekawostki z folderów biur podróży — i nie tak już literalnie będzie nas ścigać poczucie zmarnowanego żywota.

      Nic to, że podczas naszej pielgrzymki Belzebub nawiedzi nasz dom i zrobi kupę na środku izby, ażeby nam zamieszkiwanie na naszej ojcowiźnie obrzydzić; nic to, że dopisze się do aktu notarialnego i wyciągnie z naszej szafy pachnące naftaliną suknie naszej babci, włoży surdut naszego dziadka, a na kończyny wszystkie nasze zegarki. Nic to, że płot nam się wali, dach przecieka, z zsypu cuchnie,  park narodowy zalewamy asfaltem, albo wycinamy w pień aleję mocarnych topoli na brzegu jeziora, których potrzebuje akurat szwagier Belzebuba. Nic to, że Belzebub utworzy następną partię, zawrze następną koalicję, bo nasza wiara w moc Belzebuba jest święta, czemu damy świadectwo i w następnych demonicznych wyborach. Nic to...

      Jak jednak można udawać się na krucjatę za  wodzem, nie umiejącym  nawet się utrzymać na koniu podczas zjazdu ze wzgórza, bez żadnego bitewnego doświadczenia i bez znajomości choćby znaków drogowych, które nawet dla potomków Piastów i Jagiellonów są wymysłem już zupełnie anachronicznym i dlatego nie zasługującym na uwagę, pomimo zawartych w nich informacji i ostrzeżeń.

      Uzasadnienie dla takich i innych wyborów odnaleźć możemy w zaniechaniu pielgrzymowania do Polski.
Tutaj, na rozstajach dróg i dylematów, wciąż czeka i trwa nasz świątkowy, umęczony i opuszczony Chrystus Frasobliwy. Pod prasłowiańskim zaś dębem, w bezimiennej mogile, spoczywa zapomniany Swarożyc.

4 sierpnia 2007

czwartek, 22 września 2011

POCHWAŁA GŁUPOTY

     Głupota, wiadomo, wiele ma imion. Nawet mędrcy pewnie też Głupoty są ofiarami i jej wdzięcznymi statystami. Kiedyś nawet napisałem felieton o nieśmiertelnym Głupku, którego zawsze mi jednak jakoś żal. Ale panuje też taka moda, ażeby Głupka strugać, bo wtedy, tak na wszelki wypadek, możemy się usprawiedliwić z wielu głupkowatych występków, mówiąc i mrugając oczkiem, że my to tylko Głupka przecież udawaliśmy.

     Wszakże dzieje POLSKIEJ GŁUPOTY — to zaiste opasła księga. Kiedy jednak Aleksander Bocheński chciał tę POLSKĄ GŁUPOTĘ jakoś usystematyzować, do jednego naczynia zebrać ku przestrodze i przemyśleniu dla potomnych, to zaraz naraził się na zarzut polakożercy i cynicznego oszczercy, pozostającego w służbie ciemnych sił.
I taki pan Gerwazy nie może już nawet się zachwycić poetycką sztuką translatorską Mieczysława Jastruna — który tak pięknie Rilkego spolszczył — bo zaraz mu powiedzą i podszepną katoliccy bojownicy, że ten Jastrun  ( i Rilke!) to przecież Żydzi!  I ten Jastrun — to krwawy „polakożerca",  co  zwyczajnie horrendalnym i nikczemnym jest kłamstwem! I zaraz pokażą panu Gerwazemu drzwi, bo w kupie, natchnionej kazaniami księdza Natanka, przywłaszczyli sobie właśnie Rzeczpospolitą. I w niej nie ma już miejsca dla samodzielnie myślących, bowiem nikt już — oprócz nich samych — nie ma prawa do zabierania głosu w Jej imieniu. Tak więc wymachują bezkarnie swymi wyliniałymi piórami, i złorzeczą każdemu, kto im na drodze stanie — pozostawiając za sobą spaloną ziemię.

     Taka Polska — to nie jest moja Polska!
W mojej Polsce, tej rozłożonej na białych płótnach wśród łąk nad Narwią, Wartą,  Bugiem i Wisłą, skupionej w Święto Kupały  wokół płonących wianków, przydrożnych pogańskich Chrystusów Frasobliwych, Polsce dobrej i wybaczającej, tkliwej i  wspaniałomyślnej,  szanującej groby nieprzyjaciół i broniącej każdej Istoty ludzkiej i zwierzęcej,  mężnej i rozumnej w obronie Ojczyzny — czuwa stary, zapomniany słowiański bóg Swarożyc, syn Swaroga — zwykłego kowala — a więc obdarzony tymi samymi wadami, co i my — ale i nie szukający usprawiedliwienia za własne zaniechania  u  wrogów prawdziwych i wyimaginowanych.

     Tedy na cóż może się nam przydać — w tak marnej codzienności — owo tak często przywoływane hasło, że własnego gniazda się nie kala,  gdy tak dotkliwie mija się ono cokolwiek z mniej znaną puentą, że "nie ten ptak gniazdo kala, co je kala, lecz ten, co mówić nie pozwala". Dlatego mamy wiele przykładów, że i w patriotycznej i katolickiej teatralnej retoryce tkwi ziarno zatrute, które niczym nie różni się od totalitarnych grymasów. Dlatego tyle swarów w rzekomej obronie polskiej godności, wywołuje  publicystyczna zamiana polskości na polactwo — chociaż w polactwie chce się tylko zmieścić i opisać stan świadomości, która  ku zagładzie polskości zmierza. Tak więc  jakże  pospolicie głuptacko brzmi postulat polactwa, by tym, którzy starają się zdefiniować to pojęcie, znaleźć i opisać przyczyny upadku idei  polskości — odbierać polskie obywatelstwo. I tutaj niewiedza skojarzona z arogancją pomija ten błahy fakt, że na czele takiej listy proskrypcyjnej musiałby spoczywać sam Cyprian Kamil Norwid, który przecież także istnienia polactwa nie negował. A jeszcze i wielu wybitnych Polan, którzy swoje przestrogi dla Polski  już drzewiej literkom bezbronnym powierzyli, choć statystyczny tubylec woli trwonić swe życie w karczmie, aniżeli w bibliotece.
Ale po cóż oni nam! Oni przecież już umarli — a więc są nieobecni, czyli racji nie mają.

     Kiedy więc usiłujemy — mimo wszystko i na przekór — w pokorze i pochyleniu odczytać tabliczki z zatartym pismem, odtworzyć te spalone kartki z warszawskich bibliotek, które zmieszały się z gliniastą grobową pleśnią , wejrzeć w odkopywaną twarz Swarożyca — to już nic nie powstrzyma inwazji Robactwa na tę naszą część pleców, która właśnie straciła swą szlachetną nazwę.

     Dlatego, Polaku, strzeż się wszelkich liter!

wtorek, 20 września 2011

KRÓTKI KURS PILOTAŻU

     Wieloletni pretorianin sekretarza KC PZPR Króla, Stanisław Janecki — raczej frankistowskiej proweniencji — wypchnięty do siedzenia w kabinie pierwszego pilota,  jednak bez możliwości samodzielnego startu i lądowania, gdyż wolant znajduje się w tylnej kabinie tego płatowca, gdzie siedzi sobie jak dawniej towarzysz sekretarz po podstawowym kursie pilotażu w Instytucie Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu — zaczyna uchodzić za autorytet dziennikarskiej rzetelności i kanon celnego języka. Obwieścił tę rewelację sam premier Rzeczypospolitej Jarosław I Sprawiedliwy,  wkładając Janeckiego na "najwyższą półkę", a co za tym idzie, doceniając kunszt pilotażu jego szefa, uwłaszczonego na tygodniku "Wprost". 

      Tak się tą nominacją premiera wzruszyłem, tak w jego magiczne zaklęcie uwierzyłem, że niedaleki, musi, jest czas, gdy kolejni premierzy pić będą i z mojego dzioba słodycz wszelakich zatrutych eliksirów, a i nasze półkowe życie — marginalnych internetowych publicystów — wszystkimi kolorami tęczy mienić się będzie, znajdując na pierwszych stronach gazet i w głównym wydaniu telewizyjnych wiadomości swoje duchowe spełnienie.
Dzisiaj Belzebub przebrany za Piotra Skargę dopełnia puchary uczestnikom tego przyjęcia. Doprawdy, szykuje się grecka tragedia nad jeziorem Gopło.

      Tym razem, już w pierwszym akcie, wywyższony do godności Króla Popiel, zeżre nam nawet wszystkie myszy. Czy to jednak wypada zaglądać Belzebubowi w spodnie podczas zmiany garnituru?

30 lipca 2007

poniedziałek, 19 września 2011

ZNAKI OBJAŚNIAJĄCE

     Tak mi się przypomniało, trochę gwoli swawoli, moje niegdysiejsze nocowanie na szczycie Połoniny Wetlińskiej w Bieszczadach.

     Otóż było nas trzech wędrowców: Władek, Jerzy i ja. I była jeszcze koza Dulcinea, rasy polskiej nizinnej, obładowana ciężkimi — jak dla konia — sakwami, które dla tego naszego koziego rumaka przygotował Jerzy.
Miało się już ku wieczorowi i znużeni szukaliśmy miejsca na nocleg. Chmurki szybowały sobie pod nami w postaci różnych zwierzątek, ale i kobaltowe chmury czaiły się już w oddali. Już wyżej wejść się nie dało. Z Niebios dały się słyszeć odległe grzmoty. Wiatr zaczął uginać trawy i brusznice. Ciemności przesłoniły bieszczadzką ziemię w biblijnym kontekście. Nie mieliśmy wyboru.

     Namiot zaczęliśmy ustawiać tuż obok ścieżki, nieopodal słupa z jakimiś tabliczkami, na których  ledwie widoczne były  tajemne znaki, albo może i pismo klinowe. Wprawdzie ktoś z nas chciał ten słup obejrzeć, ale został zakrzyczany przez dwuosobową większość. Ledwie żeśmy się ukryli pod płótnem — zaczęła się nawałnica. Dulcinea, wystraszona bezmiernie, pobekiwała w utrapieniu i służyła nam za zagłówek.
Pioruny biły tak, że gacie nam poczerniały od spalenizny. Władek zaczął wyrzucać z namiotu wszystko, co było metalowe.
Poszedł precz nóż, siekierka, zegarki kosztowne, grzebyk, kubki, maszynka spirytusowa, klucze do domu, sygnet pradzadka, monety z orłem bez korony, amalgamat w zębie trzonowym, radio tranzystorowe,  i ... i tu Władek zaczął wywracać nasze plecaki w poszukiwaniu dalszych metalowych zdobyczy.

     I nastała cisza między piorunami, bo Jerzy, nabijając w spokoju fajkę, rzekł do Władka.
     — Władek, a namiotowe słupki?
I padł Władek na Połoninę Wetlińską, chroniony przed gniewem Boga cienkim płótnem namiotu.
Rankiem ktoś z nas udał się do owego słupa, aby odczytać te napisy na deseczkach. Tam, w centralnym miejscu wśród drogowskazów, pysznił się szczególnie wyraźny napis:
UWAGA!
NIEBEZPIECZEŃSTWO PIORUNÓW!

     Może ta opowiastka skojarzy się komuś i będzie mógł uwierzyć, że zawsze otrzymujemy znaki, ale nie zawsze chce się nam je odczytać. Albo zwyczajnie brakuje nam tchu, wiedzy i determinacji. O wyczuleniu na bogactwo dojmujące języka polskiego nie wspomnę. Bowiem nie da się wygrać narodowej melodii na tak haniebnie nastrojonym instrumencie, jakim dysponują rzeczywiści grabarze Rzeczypospolitej — ten chórek wyśpiewujący wrzaskliwie swój DIES IRAE,  przy akompaniamencie  ruchów przepony Belzebuba.

sobota, 17 września 2011

STACJA PŁASZÓW

Jak doniosły chyba wszystkie agencje informacyjne na świecie — w dniu poprzedzającym uroczystości rocznicowe, w marcu roku 2010 — na terenie dawnego obozu w Płaszowie dokonano bluźnierczego sprofanowania pomnika upamiętniającego tamte tragiczne wydarzenia.
Otóż w takiej suchej notatce jest miejsce na kilka szczegółów. Aby je opisać, trzeba sięgnąć do oryginałów: Oto te niezdarne literki, które wraża ręka wysprejowała na pomniku!

JUDE RAUS FROM POLAND
JUDDE RAUS
ICENY DO IZRAEL
PEJSIARZE
JEBAĆ ŻYDÓW

Już pobieżna ekspertyza mentalna i grafologiczna pozwala wykluć się przypuszczeniu, że wysłanników Belzebuba było przynajmniej dwóch. Analiza językowa dostarcza więcej informacji.
A to:

JUDE RAUS FROM POLAND
Napis ten skierowany jest wyraźnie do tzw. opinii publicznej w "rozwiniętych krajach demokratycznych". Przekaz jasny i prosty, bo nie wymagający tłumaczenia. Wszakże czas nagli.  (Ciekawa jest też ta niemiecko-angielska mieszanka językowa.) Dziennikarze czekają na materiał. Muzeum Holocaustu przygotowuje specjalne oświadczenie.
JUDDE RAUS
Ten błąd w słowie JUDE może symbolizować językową anemię Polaków. Możliwe jednak, że jeden z zamieszkujących polskie ziemie grafomanów — wynajętych do wykonania tego zadania — niezbyt dokładnie zapamiętał konspekt scenariusza.
HITLER GOOD
Jak w haśle pierwszym.
ICENY DO IZRAEL
No, tutaj to już duża wpadka! To mógł tylko napisać ktoś, komu mowa polska jest najzupełniej obca. Biedaczek źle zapamiętał hasło: ICKI DO IZRAELA.
PEJSIARZE
JEBAĆ ŻYDÓW
Te napisy tchną czystą knajacką polszczyzną, a więc mniemam, że ten twórca osłuchany jest z nią na co dzień. Do jakiej narodowości on się skrycie przyznaje — to temat na osobną dysertację. Wszakże trudno jest uwierzyć, że wzięto sobie do pomocy etnicznego Polaka.

Tak więc ta nieudolna prowokacja jest zapewne tylko "ćwiczeniem w terenie" dla organizowanego w Polsce wycia prześladowanych Żydów.
I znowu, na krwi i nieszczęściu tych najbardziej Bogu ducha winnych ludzkich stworzeń — których odłamki czaszek znajdowałem na bródnowskim kirkucie — chce się posiać zatrute ziarno. Znowu Srule i Rywki mają służyć za nawóz dla czarodziejskich ogrodów białych bankierskich mankietów i politycznych żonglerów, w których cylindrach gotują się do zniszczeń wciąż ci sami Jeźdzcy Apokalipsy.
Chazaria i Żydzi w śmiertelnym starciu?

Stacja Płaszów!
Wysiadać!

16 marca 2010

czwartek, 15 września 2011

PROROCTWO

     Wśród zasług wszelakich Jerzego Turowicza — dość skrzętnie opisywanych — jedna pomijana jest z niewdzięczną małością. Jest to otóż prorocza wizja, że Andrzej Lepper to jest facet, którego miejsce jest w kryminale. Proroctwo to zdawało się trudne do spełnienia, ale widocznie miało w sobie taką wewnętrzną siłę, że natchnęło Robactwo do niezwłocznego działania. Tak więc wśród epitetów w rodzaju: "tandetny szarlatan", "chytry kmieć", "wynaturzony klon Wałęsy" — które to porównania zaczął wymyślać niezależny duchowo pisarz polski Jerzy Pilch — rozpoczął się proces czarownic, których wdzięki zdeprawowały niestety znaczącą część elektoratu. Trzeba więc było ratować Polskę i zagubionych Polan przed nimi samymi.

     Do tego chórku rozsierdzonych strażników polańskiej tożsamości, zaczęli dopisywać się nawet nieskazitelni dotąd tragarze moralnej solidarnościowej czystości, uwiedzeni krętactwami umiłowanych braci Kaczyńskich. Teraz to już Lepper miał przechlapane i wiadomo było, że zostanie skazany przynajmniej na galery w jakimś tropikalnym raju podatkowym, gdzie transferują swoje zyski łupiący Polan macherzy. Sądowa farsa potrzebna była li tylko dla dopełnienia uroczystości pogrzebowych, gdzie wielu starało się o status mistrza ceremonii, aby wykazać przed Belzebubem swoją względem niego dyspozycyjność. Naturalnie zgodnie z demo-kratycznymi standardami, których proroctwo Jerzego Turowicza — starającego się uchronić Polskę przed unicestwieniem — zdaje się wizjonerskim symbolem. Jednakże, na wypadek nieprzewidzianych trudności w realizacji takiego scenariusza, przygotowany został dla Andrzeja Leppera — piórem jednego z wziętych publicystów (niechaj jego imię będzie zapomniane) — także i dół z wapnem.

     Tak więc niezłomna polska Nike otrzymała (chwilowo, tuszę) życiorys molestowanej kurwy. A ta niewiasta zamiast rzekomo owłosionych pleców Leppera, ma teraz do dyspozycji swój włochaty zadek!

     Jakże trudno — i bez widoków na wdzięczność — być prorokiem we własnym kraju. A wszystkiemu winien jest najzwyklejszy brak językowej wyobraźni w polskiej — tej dopuszczonej do głosu — publicystyce,  gdy śmiałe proroctwo staje się sentencją kapturowego wyroku.

16 lutego 2010

sobota, 10 września 2011

SCENY DZIECIĘCE

     Każda rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, wywołuje nadprzyrodzoną skłonność do publicznego świętowania tej największej w naszej Historii klęski — jakoś jednak nikt nie chce świętować daty kapitulacji!
     Gdybyż to było pochylenie się w bólu i milczeniu nad losem spalonego miasta i jego mieszkańców, a więc marsz pokutny — bo ci, którzy dzisiaj zasiedlają Warszawę, dorżnęli rannych powstańców, zamordowali powtórnie tych chłopców i dziewczęta idących na całopalenie. Ale nie, nawet prezydent Kaczyński postanowił jakiś ślad po sobie zostawić i na wdzięczność tubylców zasłużyć. Bo kto nie będzie się cieszyć z wolnego dnia w środku tygodnia lub w piątek, albo w poniedziałek?

     Fetowanie tak tragicznych wydarzeń w ten sposób ma i ten wymiar, że w dobie odtwarzania w artystycznej inscenizacji minionych wydarzeń, dymy z grillów poustawianych w podwarszawskich miejscowościach rzeczywiście przesłonią Warszawę.
Jeśli zaś ktoś chce powiedzieć, że najbardziej tragiczne z polskich powstań ocaliło polskiego ducha i polszczyznę, to wykładnią tej szokującej bredni jest chociażby to, że tej straszliwej wyrwy do dzisiaj nie udało się zasypać — bo przecież wystarczy się przyjrzeć internetowym konwulsjom znikającego plemienia Polan.  Dlatego właśnie, gdy rozumu nie staje, patriotyczne ludojady muszą się dokarmiać krwią. Cudzą naturalnie!
     Ta duma, że inni zginęli, by rzekomo ratować naszą tożsamość, należy — wedle mnie — do najbardziej zbrodniczych pomysłów na dekowanie własnego tyłka na tyłach!

     Powstać z kolan powstaniem — to teza co i rusz afirmowana w stanach duchowej klęski. Jak nam myśli braknie, to zaraz chcemy chwytać za osadzoną na sztorc kosę lub karabin bez naboi, aby samozniszczeniu nadać cechy patriotyczne. I przy okazji migają nam co najwyżej jakieś zamglone obrazki Grottgera, Kościuszko na Rynku w Krakowie, lub słyszymy tupot nóg zdyszanych podchorążych biegnących  Agrykolą — zdolnych do mordowania własnych generałów, ale zupełnie pozbawionych politycznej wyobraźni. Tak więc podnieść zanik tradycji obowiązku ustawicznej pracy umysłowej do roli powstańczego fajerwerku — o, to jest dopiero cnota prawdziwego polskiego patrioty! To zaś, żeśmy w ostatnich latach na lep dali się złapać paru świecidełek i pustych symboli , żeśmy wyrzekli się dobrowolnie własnej przeszłości, sprofanowali groby i pamięć tych wszystkich, którzy ginęli za Ojczyznę nie w wirtualnej przestrzeni — tego nie wypada nam przecież przyznać, szczególnie dlatego, bo jesteśmy podobno bardzo katolickim narodem, przywiązanym do polskich katolickich wartości. No, i te pretensje do bolszewików, że stali za Wisłą i nie chcieli  na nasze żądanie grać w rosyjską ruletkę — to zaiste szczególny obraz patriotycznego zniewolenia politycznej myśli.

     A przecież nawet Bora-Komorowskiego dręczyły wyrzuty sumienia. A co mówił o Powstaniu Warszawskim generał Anders, Kisiel, Cat Mackiewicz, czy chociażby współzałożyciel NSZ  Zbigniew Stypułkowski, który w Powstaniu jednak udział wziął, chociaż tej daremnej manifestacji był przeciwny? Czy ich także pospolici internetowi gdakacze powieszą na szubienicy z odpowiednią haniebną tabliczką na piersiach, obsmarują mianem "polakożercy"? — A gdzie pogrzebano rozpacz cywilnej ludności Warszawy? Ta hekatomba jest jakoś wstydliwie w powstaniowej bohaterszczyźnie przemilczana.
     Tym bardziej więc mnie zadziwia kunktatorska pozycja generała Sosnkowskiego, który niby był Powstaniu przeciwny, ale na wszelki wypadek odżegnał się od wszelkiej odpowiedzialności. I nawet po latach nie chciał na ten temat rozmawiać...

     I tak wciąż ktoś chce się uwiarygodnić na popiołach. I popioły na zysk nie tylko w brzęczącej monecie przemienić. A to Żydzi na swych ofiarach, którym w swoim czasie żadnej pomocy udzielić nie chcieli, mając inne względem nich zamiary, a to plemię tubylcze, którego rodowodu nie sposób rozwikłać!
     Pewne jest tylko, że na wypadek tumultu w Warszawie, powinni Polanie wiedzieć, czym się to skończy. "Porządek panuje w Warszawie" — tylko takiego meldunku będą oczekiwały ościenne kraje.
Tymczasem do patriotycznego krwawego zrywu poprowadzi Polan rabin Beer Meisels — nawet położy się krzyżem w kościele; baron Kronenberg da Polanom pieniądze na broń, by potem  za ten patriotyczny czyn dostać od cara order. Uwiarygodniony na emigracji wydawaniem "antyreżymowego" pisma student, też przypadkowo pochodzący z uciskanej przez stulecia mniejszości, powróci do kraju, by pokierować telewizją. W wyniku tej akcji przejdzie w ręce uciskanej tak niemiłosiernie mniejszości — przez najbliższe dwadzieścia lat — osiemdziesiąt procent polskich majątków, zasekwestrowanych przez carat po upadku Powstania Styczniowego.

Poległo 38.000, powieszono 1468, wywieziono na Sybir 18.682, wygnano za Ural 3378, przesiedlono do Rosji 2.416, zamordowano w śledztwach 620, zaocznie skazano na śmierć 7.000.

     Tej lekcji żaden z bohaterskich przywódców Powstania Warszawskiego sobie nie przyswoił i żaden z honorem dla przykładu nie zginął. Mieli za to aż tyle wyobraźni i wojskowej wiedzy, by kazać tym chłopcom, dziewczętom i dzieciom zdobywać gołymi rękami broń na wrogu — bowiem wiele broni już wcześniej zapobiegliwie z Warszawy się pozbyli. Sami zaś korzystali z ochrony Najświętszej Panienki, nie wychylając nosa ze swych sztabów. Nawet jakże perfidnie zaplanowali tę "Godzinę W" — bo wtedy ruch na ulicach był największy! Oto skutki wezwania Piotra Skargi do pokuty!

     A więc do dzieła, panowie bracia — kosy na sztorc i łby sobie poucinać!

P.S. 1
Tekst ten dedykuję panu Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, autorowi książki pt. "Kinderszenen".
Autorowi, którego lubię od lat i szanuję, ale nie pochwalam jego obecnych politycznych wyborów. A przecież Jarosław Marek Rymkiewicz powinien mieć w pamięci swój  nieudany literacki eksperyment sprzed lat, gdy Adasia Michnika uczynił swoją muzą!

P.S. 2
Felieton ten powstał ze skrawków różnych moich tekstów o Powstaniu Warszawskim, publikowanych w minionych latach w Internecie.




poniedziałek, 5 września 2011

PÓŹNE WNUKI MARKA JANDOŁOWICZA

     Utarło się przekonanie, że konfederację barską niosła jakaś szczególnie przydatna Rzplitej wiara w bożą przychylność. Tymczasem konfederacja ta to sztandarowy przykład, jak przy pomocy zabobonu i ciemnej magii, czyli dość wyrazistych swoistych religijnych uniesień — przy jednoczesnym braku politycznego programu i politycznego rozumu — można uczynić szkodę Rzeczypospolitej. I to szkodę nie do naprawienia!

     Ów karmelita Marek, zły duch konfederatów, ma i dzisiaj swoich wyznawców! Ażeby wyobrazić sobie, czym to się skończy dla kadłubowej obecnie RP — nie trzeba sięgać do proroczych  snów i objawień. Chrześcijański sabat (szabat) w polskiej Gajówce pod nieobecność gajowego Maruchy — daje występy! Na tym bowiem rzekomo lucyferycznym sejmiku, podejmuje się ważkie decyzje: Ano — kto Polakiem jest, a kto zaszczytu bycia Polakiem nie jest godzien. Kto ma prawo do odwiedzania Gajówki, a kto zostanie poszczuty wychowankami Belzebuba! Kto jest poetą, twórcą — a kto nie ma prawa do takiej tożsamości, bo przecież "nie ma nic do powiedzenia". Bo też w istocie jest dzisiaj tak, że łatwiej coś napisać niźli przeczytać z bezinteresowną intencją. Więc nawet tego, co sami napiszą — nie czytają, co poniektórzy podają jako cnotę!
Bo oto znów mamy całe zastępy uzurpatorskich (chrześcijańskich) klonów, które napadły na Rzplitą i przeżuwają jej resztki! Znów Rzplita musi się borykać z administracją Belzebuba, która jest w mocy wkładać tylko swoim wybrańcom laur na głowę. I publiczność, katolicka jak najbardziej, "klaskaniem mając obrzękłe prawice", szuka swego zagubionego Ducha nie w Polszcze, jeno we flaszce zatopionej w oczyszczalni ścieków, w której zamknięty jest on od stuleci.

     Ażeby więc ciebie, Wędrowca, spotwarzyć — nie cofną się przed każdym pomówieniem! Włożą ci w usta epitety, które sami na co dzień używają. Powiedzą ci, że jesteś  "pseudo-poetą", wykazując przy tym własne znawstwo oraz poetyckie dokonania, i poradzą ci — używając swego wymiennego zestawu błazeńskich min, jako że łatwiej jest zostać błaznem niźli Stańczykiem — abyś jakąś książkę wziął do ręki i "nauczył się myśleć"! Kiedy im odpowiesz, żeby się nie martwili, bo przeczytałeś w swoim życiu już dwie książki, a teraz nawet czytasz trzecią — zamilkną i przeniosą swoje ogony do innej izby polskiej Gajówki. Tam, już całkiem bezsilnie, zaczną twoje  nazwisko przekręcać na wszelkie możliwe sposoby, chcąc w ten sposób znieważyć i odebrać ci pamięć o twoich Przodkach. Zaś własną ignorancję zawsze usprawiedliwią wszechmocną hasbarą! I nie przyjdzie im do łbów, że są tej hasbary czystą emanacją i produktem!

     Tak więc od nich też się dowiesz, że "wyzwiska" to twój główny oręż w próbach znalezienia kontaktu z Wiecznością i, przy okazji, z potomkami Polan — chociaż ich głównym środkiem wyrazu jest odmieniane przez wszystkie przypadki "plucie", albo manifesty mające językową i polemiczną indolencję podnieść do rangi szczególnie nawiedzonej bożej interwencji w dziele naprawy Rzeczypospolitej. "Bełkot, brak inteligencji, manipulacja, obłuda, szubrawiec, idiota, gnojek, karierowicz," itd., itp., itd.,  — to są te myślowe szczudła, na których sobie łażą niefrasobliwie i bezrefleksyjnie, licząc jedynie na impet epitetów. A i jeszcze do rękoczynów i gróźb się rwą... Kiedy zaś przywołasz doktora Dolittle, ażeby w ten sposób przypomnieć pewną frazę z felietonów Jana Tadeusza Stanisławskiego, dadzą się bez oporu wprowadzić w maliny, bo pycha ich zaślepia, więc też nie mogą sobie przypomnieć — bo i jak, skoro tych opowieści w swoim czasie przeczytać nie zdążyli — że doktor Dolittle nigdy taką frazą się nie posługiwał. I ten lapsus oddaje dobitnie ducha dyskursu pokazując symbolicznie, jakich  naukowych narzędzi nam w tej operacji trzeba. No i ten sławny i bogaty w znaczenia zarzut "przerostu formy nad treścią" — sprowadza każdy dyskurs do polskiego piekiełka, bo przecież może istnieć treść bez formy albo forma bez treści, co nawiedzeni katolickim duchem buchalterzy starają się wyliczyć w procentach. A w tym polskim piekle wiadomo: diabły nie muszą się męczyć  nauką polskiego języka, bo rzekomy potomek Polan skwapliwie je wyręczy, wypowiadając przy okazji czysto po polsku i sakramentalnie: "Intencje są jasne gołym okiem".

   Henryk Sienkiewicz, chcąc scharakteryzować oszczędnie główne nurty pisarstwa Przybyszewskiego, wynalazł sformułowanie: Ruja i porubstwo. Ta publicystyczna figura retoryczna zrobiła swoistą karierę i Przybyszewski w odwecie mógł wypić tylko atrament z własnego kałamarza.
Aliści w naszych złowieszczych czasach, okazuje się  nie po raz pierwszy, że poszukiwanie prawdy o polskim losie zastrzeżone jest dla producentów słowa skupionych w różnych ferajnach. A każda ferajna dba tylko o własny interes i dobre samopoczucie. Dlatego dla tych, którzy nie są członkami żadnej ferajny, wprowadza się wiele ograniczeń w ich własnym interesie, bowiem dla poszukiwaczy to maniactwo przyczyną może być wielu nieszczęść. Czyż więc należy się dziwić, że boża przychylność dla Polski już dawno się wyczerpała? Chrześcijański Bóg, tak osamotniony, też ma prawo poczuć się znużonym.

     W tej sytuacji Polska powinna poszukać łaski uwagi u słowiańskiego boga Swarożyca!

P.S.
 "Łotry i głupcy bywają dla siebie wzajemnie pobłażliwi, lecz gdy zjawi się człowiek o rzeczywistym talencie, rozumie, odwadze i prawości — natychmiast powstają przeciwko niemu, i jeśli nie mogą ściągmąć go w dół, to przynajmniej próbują oczernić jego charakter, zamordować reputację. (Jonathan Swift — "Podróże Guliwera").
A kiedy zmielą już wszystko na miazgę, zaczną powtórnie spożywać owoce swych duchowych wzdęć, ciągnąc w nieładzie po pustynnych piaskach swój zbutwiały oręż z anielskich piór. Procesja nielotów!...