BŁOTNE ABECADŁO

wtorek, 5 maja 2015

MORDOBICIE (Dla przypomnienia)


      Zawżdy nie ględziłem już dość dawno, że tego wozu chabety nie uciągną?
A tu na domiar złego Woźnica walił sobie ze swego korkowca na prawo i lewo i na wiwat, wśród aplauzu szmacianej gawiedzi nawykłej na co dzień do kopania szmacianki. Chabety po każdym wystrzale podrywały się do chwilowego biegu, podnosiły nieco smętne swoje łby w oczekiwaniu na kostkę cukru – złorzecząc w duchu na swój losowy przymus kontynuowania legendy walecznych a zmyślnych rumaków, mądrzejszych z definicji od swoich jeźdzców.

      A Woźnica upajał się, lejcami, dmuchał w gwizdek – rozmyślnie pomijając moją gwizdawkę – i z premedytacją przygotowywał oddanie władzy nad lejcami, w dodatku przestawiając chabety sumiastymi ogonami w kierunku zamierzonej jakoby jazdy.
Nieopatrznie wóz ten i cała kawalkada utknęła w obozie rozbitym obok Łazienek, czekając na opieszałe tabory i inne zbytki, a także własne olśnienia – zapominając o koniecznościach opisanych wnikliwie przez klasyków sztuki wojennej, gdzie obóz warowny powinien być, o straż nocną zadbać należy, a straży przedniej nie powinny pełnić obozowe ciury. Tymczasem to one przejęły funkcje sztabowe i urządziły sobie Wesołe Miasteczko.
      Kręciła się więc karuzela i diabelskie koło, małpy pisały przemówienia w wolnych od rozrywki chwilach, a Woźnica mierzył siłę własnej armii według ilości przypadających na jednego żołnierza przemokniętych kapiszonów, bowiem szczególnie doceniał rolę odstraszania przy pomocy samego huku.
      A więc były to pistoleciki różnego kalibru: korkowce, samopały, tradycyjne pistolety skałkowe oraz zagwożdżone armaty. Sił tego pospolitego ruszenia trudno było zresztą dociec, bowiem ocena własnych sił także wymknęła się ukradkiem, co u przeciwnika spowodowało pełne wzgardy rozbawienie. I jeszcze ten hamulec włączony — w tym powozie posklejanym z odpadków w rydwan — podczas jazdy na wzgórze, gdzie chciało się trochę postać dostojnie z lunetą wśród sztabu klakierów i powymachiwać własnym pistolecikiem, zerkając bez przerwy w trzymane przez grono takich doradców lustro. A tu wyraźnie przecież widać było szwy na gałgankach, z jakich oni wszyscy zostali pozszywani. Zresztą Woźnicy też przeświecały dziurawe skarpetki z lumpeksu i przenicowany na lewą stronę — ze względu na wytarcie mankietów i plamy z sosów — mundurek. (1 listopada 2007)

      We wnętrzu trojańskiej kaczki jest dzisiaj pusto, zaledwie trochę wyborczej makulatury. I jeszcze  gipsowe torsy wodza z fiszką do Kozłówki, plastikowy zegar z kukułką zamarłą w pół słowa, mównica z dykty oblepiona funeralną frazeologią, i trumna z IV Rzeczpospolitą pełną badziewia.
Tak więc Polanie, tkwiący przecież nie od dziś w swoich urzekających nie tylko sąsiadów głuptackich złudzeniach, wiszą sobie jako zbiorowy portret wydudkanych głupoli w galerii patriotycznego  falsyfikatu.


malowała Błotniaczka